34 edycja Sea Music Festival w Mystic Seaport (CT), która odbyła się w czerwcu 2013 r. w USA była edycją wyjątkową. Otóż po raz pierwszy w programie tego festiwalu znalazła się grupa z Polski – Sąsiedzi. Tak po powrocie, na łamach Magazynu Żagle wspominał to ważne dla zespołu, ale też dla polskiej sceny szantowej wydarzenie, jeden z nas…
Z sąsiedzkiej kartki z kalendarza…
Pierwsza grupa z Polski na „Sea Music Festival”
To jeden z najważniejszych, o ile nie najważniejszy na świecie festiwal, dla sceny tradycyjnego folku morskiego, w tym szant. Od 34 lat zjeżdżają tu, jak do Mekki, liczący się na świecie wykonawcy tego nurtu, głównie Amerykanie, ale i Irlandczycy, Anglicy, Francuzi, Holendrzy. W tym roku po raz pierwszy w historii, w programie Sea Music Festival pojawiła się także grupa z Polski – Sąsiedzi. Tak nas zapowiadali organizatorzy:
– A special appearance will be made on Thursday night by the Polish group Sasiedzi (“the Neighbors”), a quintet that carries on a sea chantey craze that first emerged in that country under Communism.
Wszyscy, którzy śpiewają szanty, grają folk morski, znają to miejsce przynajmniej ze słyszenia – muzeum w Mystic Seaport, w Connecticut. W 1929 r. odtworzono tu osadę wielorybniczą i jedno z największych w Ameryce centrów budowy okrętów, żaglowców przełomu XIX i XX w. Każdy, kto mija dziś bramę muzeum, znajduje się nagle w innym świecie – świecie dawnych żaglowców. Stoją tu, wzdłuż szutrowych uliczek, domy z tamtego okresu: magazyny, poczta, bank, a nawet pub. Ale najważniejsze są tutaj żaglowce, przycumowane do nabrzeża. Nie ma nic piękniejszego dla miłośnika szant, jak zaśpiewać je na pokładzie, przy kabestanie, linach, pompie. Taką szansę dostaje się właśnie w Mystic. Każdy może spróbować jak to jest ciągnąć linę w rytm szanty „Pull down below”, pchać kabestan słuchając „Roll boys, roll” czy mozolić się przy pompie do pulsu „Pump shanty”. Wystarczy tu przyjechać. A to tylko trzy godziny od Nowego Jorku.
Pierwsze wieści o Mystic Seaport
O festiwalu, który się tu odbywa od ponad 30 lat słyszeliśmy legendy. Opowiadał nam o nim m.in. Marek Szurawski, polski szantymen, który gościł tu na początku lat 90. ub. wieku, dając wykłady i koncerty w duecie z amerykańskim szantymenem Johnem Townleyem (na którego zaproszenie, jako gość specjalny tu dotarł – przyp. red.). Później słyszeliśmy jeszcze sporo o samym Mystic od szantymenów spotykanych na festiwalach zagranicznych, m.in. Pata Sheridana, śp. Johnniego Collinsa, Jima Mageana czy Simona Spaldinga. Te opowieści rozbudzały wyobraźnię tak, że sami zapragnęliśmy tutaj dotrzeć. Ale nie każdy może tu wystąpić. Lista chętnych co roku jest bardzo długa, a budżetowe możliwości festiwalu ograniczone. Gdzieś w 2010 roku wysłaliśmy list do organizatorów, nie licząc na szybką odpowiedź, ale wierzyliśmy, że kiedyś…
Zaczęło się „U Sąsiada”
Zespół Sąsiedzi powstał w Gliwicach latem 2001 roku. Założyła go grupka studentów, która w przesympatycznym pubie „U Sąsiada” spotykała się co tydzień na wspólnym śpiewaniu piosenek żeglarskich, turystycznych, poetyckich, a także szant. Od pomysłu szybko przeszli do czynu i już w październiku odbył się pierwszy oficjalny koncert zespołu, choć jeszcze bezimiennego. Nazwa pojawiła się kilka tygodni później…
– Wymyśliliśmy ją na szybko, bo trzeba było podać jakąś przy zgłoszeniu do konkursu festiwalu „Silesian Shanties” w Gliwicach – opowiadała mi kiedyś Dominika Płonka, wokalistka Sąsiadów. Dodajmy, że ten pierwszy festiwal Sąsiedzi wygrali.
Pierwsze lata działalności grupy to było budowanie stylu, repertuaru, udział w konkursach, z których Sąsiedzi przywozili pierwsze nagrody m.in. te najważniejsze Grand Prix festiwali: „Tratwa” w Katowicach, „Szanty we Wrocławiu”, „Szanty w Giżycku”. Po pięciu latach pojawiła się wreszcie pierwsza płyta „Wrócić do Derry”. Nie byłem jeszcze wtedy członkiem zespołu. Dołączyłem, wraz z Markiem Wiklińskim, pod koniec 2005 roku.
W ciągu następnych sześciu lat Sąsiadom udało się zdobyć najważniejszą nagrodę polskiej sceny szantowej – Grand Prix krakowskiego festiwalu „Shanties”, wydać drugą płytę „Broceliande” (zdobyła 5 miejsce w plebiscycie na najlepszą płytę folkową 2008 roku – „Wirtualne Gęśle”), zaśpiewać dwukrotnie w Polskim Radiu Szczecin, wystąpić na najważniejszym europejskim festiwalu „Festival du Chant de Marin” w bretońskim Paimpol oraz wziąć udział w zlocie żaglowców za oceanem, podczas „The Tall Ships’ Celebration” w Bay City w USA. Po drodze były koncerty na najważniejszych polskich imprezach żeglarskich oraz tych liczących się w Europie (Niemcy, Holandia, Francja, Norwegia).
A jednak!
W październiku 2011, na II Festiwalu Morza „Nad Kanałem”, który Sąsiedzi współorganizują w Gliwicach, grupa celebrowała swoje dziesięciolecie. Kilka dni później, w mojej skrzynce mailowej, znalazłem list od Geoffa Kaufmana – dyrektora „Sea Music Festival” w Mystic Seaport, a w nim zaproszenie na 2012 rok! Lepszego prezentu na 10. urodziny wymarzyć sobie nie mogliśmy.
34. Sea Music Festival
Nie udało nam się jednak, z wielu powodów, dotrzeć do Ameryki w ubiegłym roku. Wylądowaliśmy w Nowym Jorku dopiero w środę, 5 czerwca 2013 r. Powitała nas jedna z członkiń, legendarnej już w światku szant i pieśni morza, grupy The Johnson’s Girls – Joy Bennett. Ugościła nas, nakarmiła, a rano ruszyliśmy razem spełnić kolejne nasze marzenie.
Sea Music Festival od początku istnienia ma na celu promowanie kultury morza, w tym szant w ich naturalnym środowisku, czyli na pokładach żaglowców. Muzeum realizuje misję na wiele sposobów. Prowadzi edukację festiwalowych gości w ramach organizowanych tam szeregu warsztatów oraz prezentację wykonawców najważniejszych dla tradycyjnego amerykańskiego folku. Tu występowali przecież ci najwięksi, z największych tego nurtu, od Stana Hugilla, ostatniego zawodowego szantymena, przez Toma Lewisa, Louisa Killena, Johna Townleya, Stana Rogersa, Boba Walsera, Boba Webba, Toma Makema, Jimmiego Mageana i Johnny’ego Collinsa, Marca Berniera, wreszcie Martina i Phillipa Hugillów, po grupy takie jak Forebitters, Johnson’s Girls, Pint & Dale, Stormalong John, i wielu, wielu innych. To nazwiska i nazwy bardzo liczące się dziś w świecie folku morskiego. Większość z nich to prawdziwi ludzie-instytucje, którzy nie tylko wykonują dawne pieśni morza, ale prowadzą na ich temat badania, wyszukują je w archiwach, gromadzą teksty i historie z nimi związane, zachowując w ten sposób od zapomnienia i dzieląc się nimi podczas naukowego sympozjum, które jest częścią festiwalu. Spotkanie tych ludzi na żywo, ba, wystąpienie z nimi na tej samej scenie, to było już ogromne dla nas wyróżnienie.
Los nam się przygląda
Nasze śpiewanie w Mystic zaczęło się czwartkowego wieczoru (6 czerwca). Na widowni zasiedli wszyscy związani z festiwalem: zarząd, goście specjalni, wolontariusze, media oraz publiczność, która już dzień przed oficjalnym rozpoczęciem postanowiła się tu zjawić. Ten koncert zawsze ma wyjątkowy charakter. Nasz set zaplanowano na finał. Gdy weszliśmy na scenę, gdzieś ok 22:00, w Polsce była czwarta w nocy, czuliśmy to jeszcze w kościach. Jako goście specjalni otrzymaliśmy najwięcej czasu do prezentacji, prawie godzinę. Przed koncertem udzieliliśmy jeszcze wywiadu lokalnej rozgłośni (słychać nas było także w Polsce) no i stanęliśmy na deskach. Organizatorzy ostrzegali nas, że tutaj publiczność jest „inna”.
– „Nie zdziwcie się, gdy cała sala będzie śpiewać z wami, w Mystic tak się robi” – mówił Geoff. I faktycznie, gdy tylko śpiewaliśmy coś, co ludzie znali, cała widownia przyłączała się natychmiast do śpiewów, bez specjalnego zachęcania, ponaglania. Nawet jeśli my ciągnęliśmy refren po polsku, oni śpiewali go po angielsku. Coś niesamowitego!
W repertuarze mamy wiele tradycyjnych utworów, więc zabawa trwała w najlepsze, aż mniej więcej do połowy występu, bo wtedy nagle nasz szantymen Marek Wikliński, przerwał koncert, prosząc o wezwanie lekarza! Kompletnie nie wiedziałem co się dzieje (ja stałem z jednego brzegu sceny, Wiklina z drugiego, na sali ciemność). Okazało się, że jeden z widzów dostał ataku epilepsji i potrzebna mu była natychmiastowa pomoc. Koncert oczywiście przerwano. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Jonathan, nasz późniejszy najwierniejszy fan, wrócił następnego dnia na festiwal. Zmęczeni (w Polsce była piąta rano), ale uspokojeni dobrymi wieściami od służb medycznych, dokończyliśmy koncert, już bez prądu, mniej oficjalnie, w pubie festiwalowym. Tam znów zdarzyło się coś, czego w naszej działalności jeszcze nie przeżyliśmy. Jeden z naszych gwoździ programu, tradycyjny utwór „Johny I hardly Knew Ye”, publiczność zaśpiewała z nami od początku do końca. Ta, ważna dla wielu pieśń protestu przeciwko wszelkim wojnom świata, zawsze wzbudza emocje, gdy ją wykonujemy. Jednak zwykle ludzie reagują inaczej, albo po prostu milczą, jak np. na „Shanties” w Krakowie, gdzie panowała absolutna cisza na sali (ciarki mam do dziś), lub dołączają się do ostatniego, mocnego refrenu. Tej nocy było zupełnie inaczej. Emocje, napięcie, energia jaka płynęła do nas od widzów były niesamowite i dodatkowo nas nakręcały. Nikt z Sąsiadów nie zwracał uwagi na to, że jesteśmy już 24 godziny na nogach. Śpiewaliśmy i tylko to się liczyło, a oni z nami – istne misterium. W sumie zagraliśmy ok. 40 minut, akustycznie, bez mikrofonów. Później przez kilka godzin śpiewaliśmy z innymi szanty, pieśni kubryku, pieśni wielorybnicze. Ktoś z publiczności prowadził, reszta śpiewała refreny. Gdy szliśmy wreszcie spać wiedziałem już dlaczego tak bardzo chciałem tu przyjechać.
Polsko-amerykański mix
Piątek mieliśmy wolny. Niestety pogoda nie sprzyjała wielkim wyprawom – lało. Przeznaczyliśmy więc ten dzień na odsypianie podróży i poprzedniej nocy, na próby, włóczenie się po okolicy i zakupy. Zjedliśmy też prawdziwe amerykańskie śniadanie, w amerykańskim barze. Od stępki, aż po maszt obejrzeliśmy sobie też żaglowiec Joseph Conrad, (jest na okładce książki Siurawy „Szanty i szantymeni” – przyp. red.) na pokładzie, a właściwie pod pokładem którego nas zakwaterowano. Przez kolejne dni był naszym domem i sprawił się wspaniale, dodając całemu pobytowi dodatkowego smaczku.
Wieczorem odbył się pierwszy oficjalny koncert festiwalu, na którym zaprezentowała się m.in. super grupa Mystic Seaport Chantey Staff w składzie: Craig Edwards, David Iler, Barry Keenan, Jesse Edwards, Denise Cannella, Don Sineti, David Littlefield i dyrektor festiwalu Geoff Kaufman. Popłynęły szanty, a publiczność tak jak wczoraj, odśpiewywała wszystkie refreny. Dla mnie wydarzeniem tego dnia był koncert duetu The New Boys of Old New York (Jeff Davis i Dave Ruch). Niesamowici instrumentaliści i opowiadacze historii. Zaprezentowali, wygrzebane z archiwów, pieśni morskie i rzeczne z, uwaga!, Nowego Jorku. A całość w doskonałych, nowoczesnych aranżacjach na bouzuki, skrzypce, gitarę… ręce (klaskanie też było elementem aranżacji). Także i my mieliśmy swoje pięć minut tego wieczoru. Zaśpiewaliśmy razem z amerykańską grupą The Hoolie, pieśń autorstwa lidera, Jerrego Casaulta „Load ’em and stack ‘em”. Grupę poznaliśmy podczas naszego pobytu w Bay City w 2010 r., a ta piosenka tak nam się spodobała, że Marek ją przetłumaczył i jako „Japoński frachtowiec” trafiła do naszego repertuaru. Teraz, przy każdej okazji, wykonujemy ją wspólnie, raz oni swoją wersję, tak jak w Mystic, raz my swoją (dzielnie nauczyli się polskiego refrenu!). Kathy Morris z The Hoolie wsparła nas też podczas sobotniego koncertu grą na bodhranie – irlandzkim bębnie, bo nasz Kuba nie mógł przylecieć (w piątek rodziła mu się córa!). Dzień skończył się tradycyjnie śpiewaniem do białego rana w pubie festiwalowym. Było nawet kilka wspaniałych pieśni, których nie znałem.
Wchodzimy na scenę i na pokład
Sobota i niedziela były dla nas naprawdę intensywne. Pierwszy koncert mieliśmy już o 12:00. Zaprezentowaliśmy amerykańskiej publiczności trochę szant tradycyjnych, trochę pieśni rodem z Bretanii czy irlandzkich melodii ludowych. Mamy tę przewagę nad typowymi grupami szantowymi, że jesteśmy różnorodni muzycznie – śpiewamy wielogłosowo a cappella, wykonujemy utwory folkowe wokalno-instrumentalnie oraz mamy też w zestawie ludowe tańce i melodie, głównie irlandzkie, grane tylko instrumentalnie. Od tego roku skład się nam powiększył o altówkę i występujemy w siódemkę (mandolina, skrzypce, gitara, bodhran, flety, koncertina, altówka, drumla), co pozwala nam na różne eksperymenty. Tak jak w śląskim utworze ludowym „Dworski parobek”, w który wpletliśmy prawdziwego, irlandzkiego reela, autorstwa… „najmłodszego” Sąsiada – Mirka Walczaka (sic!).
Po tym koncercie przemieściliśmy się na pokład Josepha Conrada, by wziąć udział w pracach marynarskich, które odbywały się do rytmu szant. Szantymenami byli Geoff Kaufman, Denise Cannella oraz nasi Marek Wikliński i Piotr Świeściak. I to było to, co tygryski lubią najbardziej. Wreszcie poczuliśmy ten klimat, o co tak naprawdę w tych szantach chodzi, jak się je powinno śpiewać. Pchając handszpaki kabestanu przy wciąganiu kotwicy, ciągnąc liny przy stawianiu żagli, przerzucając „bele bawełny” z nabrzeża na pokład wczuliśmy się w role dawnych marynarzy. Brakowało tylko bujania pokładu. Co ciekawe, przy linach czy kabestanie, dzielnie wspierała nas publiczność, próbując razem z nami prac pokładowych.
Wieczór to znów koncert na głównej scenie – ale tylko 25 minut. Niewiele. Znów prezentujemy kilka szant tradycyjnych. Tym razem my zapraszamy gości na scenę, grupę Johnson’s Girls. Wspólnie wykonaliśmy pieśń pracy z ich repertuaru czyli „Sun Down Below”. Spodobała nam się dawno temu w Irlandii, gdzie z Markiem spotkaliśmy grupę po raz pierwszy. Marek ją przetłumaczył, ja zadebiutowałem tego wieczoru w roli szantymena, a czwórka Amerykanek nauczyła się polskiego refrenu „Ciemno, w ładowni mrok”. Mieliśmy trochę ubawu.
Podczas całego festiwalu staraliśmy się nie powtórzyć na naszych koncertach żadnego utworu, ale ponieważ „Johny I hardly Knew Ye” zabrzmiał tylko w tawernie, postanowiliśmy tego seta nim zakończyć. Tym razem publiczność słuchała w skupieniu, a my oddaliśmy się nastrojowi. Efekt przerósł nasze oczekiwania. Za występ otrzymaliśmy „standing ovation”, jak się później okazało, jedyne na całym festiwalu (sic!). Ciary po raz drugi.
Wśród oklaskującej nas publiczności znaleźli się nasi „nowi” przyjaciele, polscy żeglarze z Nowego Jorku, którzy przyjechali specjalnie na ten koncert – Magda, Marek i Czarek. Chyba byli z nas dumni, bo gratulacjom końca nie było. Oczywiście „nieoficjałki” znów przeniosły się do pubu festiwalowego. Tym razem jednak się tam nie skończyły. Wraz z ekipą pracującą w Mystic, gdy już knajpa była zamknięta na głucho, przeniosłem się najpierw do „Training Center”, a później do namiotu festiwalowego, gdzie śpiewaliśmy do białego rana. Aż żal było kończyć, bo głosy (i aranżacje) wszyscy mieli zawodowe, ale organizm dopominał się o chwilę snu.
W dawnej osadzie wielorybniczej
W przerwach między koncertami, warsztatami udało mi się pozwiedzać trochę muzeum. Na jego terenie zlokalizowano kilkadziesiąt budynków, odtwarzając z wieloma detalami osadę portową z XIX w. Budowano tu i naprawiano żaglowce, głównie statki wielorybnicze, ale działały tu też poczta, bank, pub. Zajrzałem do budynku, w którym przeładowywano ostrygi, do domu w którym produkowano świece, i tam, gdzie ciosano galiony, naprawiano łodzie wielorybnicze, produkowano detale okrętowe, harpuny, liny. Obejrzałem też makietę osady z XIX w. i wysłuchałem multimedialnej opowieści o historii Mystic Seaport. Ale przepadłem w… drukarni, gdzie starszy jegomość, w fartuchu ubabranym farbą drukarską, pokazywał jak składano kiedyś lokalną gazetę. Spędziłem tam najwięcej czasu (sic!), oczywiście gazetę zabrałem na pamiątkę.
Zajrzałem też do Greenmanville Church, by posłuchać występu zespołu w składzie: Jerry Bryant, Cliff Haslam, Tim Radford oraz Dave Ruch w repertuarze tzw. drinking songs (oczywiście a cappella). Ależ głosy, ależ akustyka tego kościółka. Drewno robi swoje. Bardzo dobry, kameralny koncert. Na ostatnie dwa utwory Denise Cannelli (śpiew, flety, koncertina) trafiłem do Fishtown Chapel. Na chwilę przysiadłem też przed pubem, by wspólnie z Jerrym Casault (The Hoolie) i Alison Kelly (Johnson’s Girls) złapać klimat koncertu Jenniffer Cutting, Jeffa Daviesa, Andrew Doddsa, Craiga Edwardsa i Tima Reillyego w programie „Instruments at Sea”. Wszyscy wymienieni to muzycy naprawdę wysokiej próby.
Oczywiście nie mogłem sobie odpuścić wizyt na pokładzie żaglowców „La Dunton”, czy remontowanego jeszcze, ostatniego drewnianego wielorybnika Ameryki „Charlsa W. Morgana” (zwodowano go pod koniec czerwca). Piękny…
Wszystko dobre…
Dzień ostatni, jak to zwykle bywa, minął błyskawicznie. Ponownie wzięliśmy udział w warsztatach na pokładzie Conrada, gdzie zaprezentowaliśmy „szantę szczotową”, czyli naszą, współczesną wersję pieśni, którą można by używać przy szorowaniu pokładu (autorstwa Dominiki Płonki – przyp. red.). Przy Oyster House daliśmy ostatni koncert z przeciekawym duetem AscuAria, wykonującym dawne, ludowe pieśni północnych Włoch. Zajrzeliśmy jeszcze na występ naszych braci w szancie, The Hoolie, usiedliśmy na chwilę w pubie na lokalnym piwie… i koniec. Na finał wszyscy wykonawcy śpiewali jeden utwór. My pożegnaliśmy się z Mystic szantą „Fire Down Below”. Jeszcze ostatnie zdjęcia, jeszcze wymiana maili, pakowanie i powrót do Nowego Jorku. Czar minął, wrażenia pozostały.
Festiwal i samo muzeum rzeczywiście okazały się takimi, jak nam opowiadano. Spotkaliśmy wspaniałych ludzi, nauczyliśmy się nowych szant, wyśpiewaliśmy się na zapas i chcielibyśmy bardzo tu jeszcze wrócić.
Sąsiedzi wystąpili w składzie: Dominika Płonka (śpiew, flety), Kamil Piotrowski (śpiew, mandolina), Piotr Świeściak (śpiew, gitara), Mirosław Walczak (śpiew, skrzypce) i Marek Wikliński (śpiew, koncertina, drumla).
Pozostali członkowie, Ela Król (śpiew, skrzypce), Jakub Owczarek (śpiew, bodhran) nie mogli z nami pojechać.
A cała ta nasza wyprawa nie doszłaby do skutku bez pomocy, rad i czasu nam poświęconego wielu osób: Geoffa Kaufmana, Joy Bennett, Simona Spaldinga, Marka Rydzanicza, Joli Michalczyk, Eli Sawickiej, Lucyny Kopczyńskiej, Jacka Reschke, Marka Szurawskiego i Jerzego Rogackiego.
Wielkie wam wszystkim podziękowania!
Kamil Piotrowski i Sąsiedzi
Udostępnij na:
(od 2001 r.)
zagranych koncertów
minut nagranej muzyki
odwiedzonych miast
wyjątkowych głosów
akustycznych instrumentów
różnorodnych utworów